środa, 15 lutego 2017

W resorcie Adaaran Club Rannalhi (luty 2017)

Po przylocie do Male zaskoczyła nas brzydka pogoda. Było po deszczu i myślałem, że to jakieś incydentalne opady, bo przecież jest high season a nie pora deszczowa. W porze deszczowej (w lipcu 2016) mieliśmy właściwie tylko jeden dzień nieudany z powodu burzy. Teraz jednak nawet nie sprawdzałem prognoz, wierząc w zapewnienia o tym, że najlepszą porą na odwiedzenie Malediwów jest nasza zima, a dokładniej styczeń i luty. Tymczasem dzień po dniu było w styczniu pochmurnie. Nieładnie to wyglądało tylko na fotografiach, ale w praktyce było ciepło, nie padało, a po pierwszym dniu "pochmurnego" plażowania byliśmy czerwoni pomimo kremu z filtrem 50. W pochmurne dni trzeba zaostrzyć czujność, bo już przy poprzednim wyjeździe nas ostrzegano, iż pomimo że słońca nie widać to i tak "sun is burning". Tak też było na Thulusdhoo, gdy przy pochmurnym niebie i stosowaniu kremu z filtrem po trzech dniach już bardo czerwona skóra zaczęła się zmieniać w pękające bąbelki i schodzić płatami. Pochmurne niebo nad Thulusdoo.
Słońce pokazywało się już na dłużej w trzecim dniu, w następnych trochę wiało i raz na Dhiffushi polało ostro, ale następne dni były właściwie bezchmurne. Wraz z końcem stycznia chmury monsunowe zniknęły, a my nudząc się już odrobinę na Dhiffushi znaleźliśmy ciekawą ofertę w resorcie Adaaran Club Rannalhi. Cena za pobyt na pięć dni nie przerażała, a uwzględniając zniżki i ukryte oferty na booking.com dla użytkownika Genius była naprawdę atrakcyjna cenowo w porównaniu z cenami hoteli na "public islands". Postanowiliśmy zanurzyć się w luksusie czterogwiazdkowego resortu. I tu potrzebna jest uwaga co do cen hoteli na Malediwach, ponieważ nie uwzględniają wielu składowych. Te doliczane są w hotelach przy wymeldowaniu. Ceny za noc podawane są netto. Niewliczone do ceny są zwykle: 12% podatek, 6.00 USD opłaty środowiskowej za osobę/noc oraz często opłata za transfer za osobę.
Opłaty za transfer na wyspach publicznych są często mylące, gdyż my postanawiamy przypłynąć (tam gdzie się da) promem za 2 USD a nie za 80 USD hotelowym transferem. Hotele nie mają prawa tego wliczać do pobytu. Ale ta zasada nie dotyczy wysp na które nie dociera prom albo trzeba dolecieć hydroplanem lub liniami Maldivian. Tam hotele zarabiają na często bardzo drogim transporcie. Zwykle jest to napisane drobnym drukiem. Ale już resorty to zamknięte wyspy przeznaczone tylko dla jednego hotelu i żeby tam dotrzeć musimy wykupić obowiązkowy transfer. Nie jest to szokująca suma jeśli wybierzemy niezbyt odległy od lotniska resort, ale przy tych odległych może się zdarzyć, że suma za transfer jest wyższa od ceny pobytu, ponieważ te ceny sięgają nawet 500 USD od osoby i może być w to wliczony lot+rejs speedboatem. Na lotnisku w Male resorty mają swoich przedstawicieli i organizują dowóz kilka razy w ciągu dnia. Powrót na lotnisko jest uzależniony od godziny lotu. Trzeba na lotnisko dotrzeć na dwie godziny przed startem. I jeszcze jedna pułapka czyhająca za terminem transfer lub rejs publicznym promem. Są one uzależnione od warunków pogodowych i nie upierałbym się naciskać na kogoś, kto odradza nam w tym dniu rezygnację z rejsu. To dla naszego bezpieczeństwa. Płynęliśmy już w takich warunkach, że zastanawialiśmy się czy ta łódka wytrzyma takie skoki na falach i czy pasażerowie nie powypadają przy wychyłach za burtę. Dlatego trzeba wkalkulować ryzyko dotarcia na lotnisko dokładnie przed odlotem.
Z lotniska zabiera nas speedboat resortu Adaaran i już po 45 minutach szybkiego rejsu ze sporymi podskokami na wzburzonych falach wysiadamy na rajskiej wyspie Rannalhi. Przeczytałem gdzieś przed wyjazdem, że Malediwy to ostatni kraj, który w naturze wygląda tak jak w katalogach i folderach. Zgadzam się z tym, ale dotyczy to tylko resortów na własnych zamkniętych wyspach. Hotele na wyspach publicznych mogą rozczarowywać położeniem blisko śmietniska, daleko od plaży bikini, w otoczeniu wielu budów lub głośnych miejsc publicznych. Tymczasem w resortach liść spadający z drzewa długo nie poleży, bo już czyha na niego pracownik z grabkami. To samo dotyczy plaży. Jest czysto, roślinność opanowana przez ogrodników, wygrabiona biała plaża, czyli jak w folderach. Jeszcze jedno rzuca się w oczy w przypadku resortów. A mianowicie nie łowi się tylu ryb prosto z brzegu, nie niszczy się fauny i flory z powodów socjalnych, czyli po prostu w celu zaspokojenia głodu lub na sprzedaż oraz na przynętę. Lepiej też zachowane są rafy, bo nie ma tylu łódek i ludzi deptających dno w poszukiwaniu jedzenia. W resortach jest to zakazane, ryby czują się bezpiecznie i zachowują się jak oswojone. To samo dotyczy ptactwa. Resort wtapia się w przyrodę, widać ingerencję ogrodników i dzięki temu zarabia na turystach, przypływających tutaj aby wtopić się w rajski krajobraz. Na połów ryb turystów zabiera się daleko od brzegu, podczas gdy częstym obrazkiem na wyspach publicznych jest widok mieszkańców łowiących siecią lub wędką, polujących na rafach i szukających owoców morza lub przynęty z trzebionych masowo krabów. Na plaży nie ma podejrzanych rur biegnących z zabudowań do Oceanu, jest oczyszczalnia ścieków i całe zaplecze techniczne z pralniami i systemem utylizacji śmieci aby utrzymać środowisko naturalne w równowadze. Na miejscu trzeba wyprodukować energię elektryczną, odsolić wodę, oczyścić ścieki. Ludność miejscowa na wyspach publicznych ma inne zmartwienia. Poziom ich życia daleko odbiega od resortowych wygód więc traktuje środowisko jako służące przeżyciu. Poluje, wycina, zbiera, wysypuje, wylewa, spala, wyrzuca nie przejmując się zbytnio jak to się odbije na czystości, jak wpłynie na krajobraz i czy przełoży się to na ilość turystów odwiedzających wyspę.
Wygoda to jedno, a koszty to drugie. W resortach wszystko kosztuje. Internet na każde urządzenie, masaże, posiłki dodatkowe, trunki, a nawet jeśli masz wykupioną opcję all inclusive, to trzeba zapłacić za dobrej jakości alkohol. Ale przecież nikt nie zmusza. Także wynajem sprzętu sportowego sporo kosztuje. Warto więc zabrać ze sobą płetwy i przyrządy do nurkowania. Na rafie otaczającej wyspę można bezpiecznie godzinami nurkować z rurką, będąc otoczonym setkami kolorowych ryb. Z ciekawszych okazów można zobaczyć tu przy brzegu duże mureny, małe płaszczki, małe i duże rekiny rafowe, żółwie, dużą ilość ryb papuzich, spore manty eagle ray oraz całe mnóstwo kolorowych ryb rafowych, charakterystycznych dla całych Malediwów lub Oceanu Indyjskiego.Filmik z nurkowania Filmik z lotu ptaka Nie ma co się oszukiwać. Wypoczynek w resorcie jest bardzo wygodny, a w porównaniu z wybrzeżami znanych kurortów w Egipcie, Hiszpanii, Tajlandii czy Maroku, ciągnącymi się rzędami i kilometrami plażami pełnymi turytów te malediwskie wyspy przypominają mały raj na ziemi. Spokojny, wygodny, ciepły i malowniczy. Trudno tu o tłumy. Nawet jeśli resorty odwiedzają goście z zewnątrz na dzienny pobyt trudno o zapełnienie plaż. Barierą nie do pokonania jest jednak cena. Warto jednak podczas podróży po wyspach dostać się na dzień lub dwa do resortu. Choćby dla porównania wysp publicznych z tymi turystycznymi. Zamykanie się w resortach też nie jest rozwiązaniem. Nie poznamy wtedy specyfiki życia tubylców, atmosfery zwykłej wyspy z jej zaletami i problemami. Jedno jest pewne, nie ma jednych Malediwów. Dysproporcje w poziomie życia są ogromne, choć czasem resort od publicznej wyspy dzieli tylko kilkanaście metrów.
Więcej fotografii z pobytu styczeń-luty

piątek, 3 lutego 2017

Wyspa Dhiffushi (luty 2017)

Z Thulusdhoo promem w ciągu godziny docieramy do Dhiffushi. Ta sama załoga, ten sam prom którym wyruszyliśmy z Male. Sam prom różni się od tych znanych z lipcowego pobytu, bo nie ma drabinki na dach i platformy widokowej. Tylko dolny pokład. Szkoda. Prom to taka duża łódź z dykty i desek, topornie wykończona, podniszczona, ale pływa i jest tania. Na transporcie promem oszczędzamy setki dolarów. Dosłownie. Każdy hotel dowiezie nas do żądanego miejsca i zachęca do podróży ich speedboatem. Ale to kosztuje. OD 40 USD do 150 USD od osoby, a czasem nawet więcej gdy odległość jest znaczna. A prom kosztuje 2 USD, tyle że płynie wolniej. Może to i lepiej, bo gnanie po falach szybką łodzią przypomina jazdę po wertepach bez sprawnych amortyzatorów. Na promie jest też minisklepik, w którym można nabyć napoje i snacki. Dhiffushi nie rożni się na pierwszy rzut oka od innych wysp, ale zwiedzając plaże widzi się ich tutaj sporo. Mało jest nieużytecznych rumowisk gruzu i śmieci. Od Resortu Meeru dzieli wyspę tylko kanał podejścia do portu. Resort widać jak na dłoni, a laguna i plaża od jego strony to widok jak w folderach o Malediwach, kwintesencja szmaragdowych płytkich lagun, białych plaż i otaczających je raf koralowych. Powyżej resort Meeru oddzielony wąską cieśniną i wyspa Dhiffushi z lotu drona. Plaże otaczają wyspę i przy odpływie są naprawdę spore. Dopiero przy przypływie znikają te od strony zamieszkałych publicznych terenów. Bikini beach znajduje się przy terenach hotelowych oraz na dwóch przeciwległych cyplach wyspy. Hotele wystawiają tam leżaki, parasole, można wypożyczyć sprzęt pływający. Gorzej jest ze snorkelingiem, bo rafy są zniszczone, ryb mało, chociaż widziałem spore stada dużych snapperów i rekinów, a raczej rekinków. Czasem nurkując wśród nich jest się otoczonym całym stadem średnich sztuk, takimi do metra długości. Na Dhiffushi warto podziwiać zachody słońca. Wyspa powitała nas wspaniałym spektaklem na niebie i podobne nastrojowe wieczory powtarzały się do końca pobytu. Pomimo dużego bałaganu w części zamieszkiwanej przez mieszkańców wspaniałe ogromne palmy przy brzegu nadają kolorytu. Szkoda tylko, że tubylcy nie zdają sobie sprawy z tego, że wystarczy trochę posprzątać i centrum wyspy zamieniłoby się we wspaniałe miejsce do wieczornych spotkań. Plaże obok hoteli są wspaniałe, jak na warunki wysp lokalnych. Przeważnie tubylcy nie troszczą się one o los turystów i spychają ich na zanieczyszczone brzegi, gdzie plaża znika w czasie przypływu. Na tej wyspie jest inaczej. Plaże pomieszczą sporo turystów i sprzętu typu leżaki i parasole. Ale najważniejsza jest woda - przejrzysta, ciepła, płytka dla dzieci i pogłębiająca się w bezpiecznej odległości od brzegu. Najważniejsze, że można opalać się w bikini. Ta informacja dla kobiet nie na każdej wyspie jest taka oczywista. Tutaj znaki ostrzegają, że nie wolno poruszać się po wyspie w bikini i zachowywać się w sposób niemoralny. My zatrzymaliśmy się w hotelu Rashu Hiyaa, największym na wyspie, ale nie wiem czy najlepszym. Mają dobrą restaurację więc problem kolacji i obiadów może być rozwiązany, ale za to dość drogo, czyli około 12 USD od osoby. Można u nich zjeść potrawy z tradycyjnej kuchni malediwskiej. Także tutaj króluje tuńczyk i kurczak oraz wszelkiego rodzaju ryby. Nie ma innych restauracji na wyspie. Są tylko przy hotelach. Właściwie to nie ma nawet jadłodajni dla miejscowych. Nie ma kawiarni, lodziarni, piekarni itp punktów, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Są tylko sklepiki z pamiątkami i spożywczo-przemysłowe, ale wyglądają jak nasze sklepy za PRL-u. Kilka podstawowych rzeczy i produktów do gotowania, trochę słodyczy i na tym koniec. Nie ma pieczywa, nie ma po prostu co zjeść oprócz herbatników lub owoców. Owoce zresztą występują w podstawowym zestawie - banan, ananas i... i co do do reszty to trzeba mieć szczęście żeby na coś ciekawego i smacznego natrafić. Planując tutaj podróż lepiej zabrać wszystko do higieny ze sobą, bo na miejscu olejek do opalania kosztuje około 20 USD. Na wyspie znajduje się farma solarna wytwarzająca elektryczność. Nie widziałem takich rozwiązań na innych wyspach, bo przeważnie miejscowe elektrownie bywały budyneczkami z hałasującym generatorem. Taka konstrukcja z solarami na dachu wytwarza prąd dla całej wyspy. Pogoda im dopisuje, przeważnie jest słonecznie. Słońca mają dostatek, więc pewnie prąd będą czerpać w przyszłości tylko z tego źródła. Na wyspie jest jeszcze spory szpitalik, co wyróżnia ją od innych na atolu. Wrzucam jeszcze kilka fotografii, ponieważ chcę opublikować odcinek o Dhiffushi jeszcze dzisiaj. Od jutra mogę nie mieć dostępu do internetu, wię dalszy ciąg opisu tegorocznej podróży może pojawić się z opóźnieniem.

środa, 1 lutego 2017

Wyspa Thulusdhoo (styczeń 2017)

Wybraliśmy tę wyspę bo jest dość daleko od Male, co powinno gwarantować czystszą wodę i więcej naturalnego i lokalnego kolorytu. Skusił nas też hotel "Season Paradise", jak na warunki lokalnej wyspy świetnie wyposażony i w przystępnej cenie. Co do hotelu nie pomyliliśmy się, a co do wyspy..? Trochę rozczarowuje. Dotąd znaliśmy trzy wyspy, a najlepsze do wypoczynku okazywały się małe i nieskażone popularnością. Były mniej zaśmiecone, miały ładniejsze rafy w pobliżu brzegu, ceny były niższe, a ludzie bardziej uprzejmi. Można takie wyspy określić malediwskimi wioskami. Ale zdecydowanie rozczarowują malediwskie wyspy-miasta, takie jak Maafushi, Male, Hulhumale. Zbyt ucywilizowane, za dużo nachalnych sprzedawców,dla których żerowanie na turystach to podstawowe zajęcie, zniszczone i zaśmiecone plaże, podeptane i martwe rafy. Thulusdhoo to taka wyspa-miasto. Jest duża, do tego stopnia, ze spacer na odległe cyple męczy. Jest długa na 5,5 km, a jej szerokość wynosi 0.6 km. Jest uprzemysłowiona, co kłóci się z potrzebami turystów, szukających namiastki raju. Na tej wyspie jest główna rozlewnia Coca Coli na Malediwach. Do tego trwa potężna rozbudowa portu i umocniono nabrzeże na połowie obwodu wyspy potężnymi nasypami kamiennymi. Wyspa się powiększyła, powstały wyrównane spychaczami ogromne promenady utwardzonego piasku, ale nie przypomina to rajskich plaż z palmami. Może kiedyś, jak wyrosną palmy, gdy zagospodarują pustynię powstałą w wyniku remontu będzie tu przyjemnie. Na razie pozostaje dla turystów mała część plaży przy hotelach i guesthousach. Do tego wybrzeże od hoteli w stronę portu i przystani to gruzowisko i śmietnisko bez piachu. Dla turystów pozostaje ok. 1/4 obwodu wyspy. Ta z widokiem na nieodległą wyspę Chicken Island.To punkt wypadowy na wycieczki organizowane dla turystów i surferów.

W towarzystwie niedużych guesthousów hotel Season Paradise wyrasta ponad linię palm, psując trochę krajobraz. Może nie jest ładny, ale wygodny i nowoczesny. Dodatkowo posiada basen typu infinity na dachu ze znakomitą platformą widokową na całą lagunę. Można śmiało polecić to miejsce do wygodnego wypoczynku w trakcie pobytu na Thulusdhoo. Na wyspie i w okolicach znajdują się też spoty dla surferów. Fale załamują się za lagunami oddzielającymi plaże od Oceanu Indyjskiego. Dopiero widok z drona lub z dachu hotelu uzmysławia, jak dużo tu mielizn i płycizn. Dlatego trudno manewrować większymi stateczkami. Z dachu hotelu można też obserwować spore ławice baraszkujących delfinów i podążające za nimi motorówki z widzami. Wokół wyspy występują też sandbanki, czyli czyste łachy piachu, służące do organizacji pikników. Dziwaczne plamy piachu na bezkresie Oceanu. Turyści chętnie korzystają z pobytu na takich wysepkach, bo łączą się one przeważnie z jakimś grillowaniem, łowieniem ryb lub nurkowaniem na okolicznej rafie. Na Thulusdhoo także występuje taki cypelek za terenami modernizowanego portu, za nasypem z kamieni, przypominający taka właśnie piaszczystą wysepkę. Bardzo chętnie tam przebywaliśmy, bo przeważnie było cicho, przytulnie i samotnie. Otoczeni tylko wodą. Pewnym utrudnieniem jest tylko odległość tego miejsca od hoteli. Na pewno ponad 3 km spaceru w jedną stronę czeka spragnionych samotności na tej wyspie.
Z wyspy Thulusdhoo można wybrać się na wiele wycieczek, ponieważ atrakcji na samej wyspie jest mało. Po dwóch dniach widziało się już wszystko i trzeba wsiadać na łódź aby poznać okolicę. Hotele i miejscowe tzw. Biura turystyczne, czyli pan ze stolikiem sprzedają wycieczki na okoliczne sandbanki w różnych cenach, zależnie od odległości, ilości osób, wyżywienia lub nastroju (można zamówić romantic dinner). Popularne są również wycieczki na nurkowanie po okolicznych rafach, na różnych głębokościach i z różnym sprzętem. Są też wycieczki do resortów. Ceny wahają się od 10 USD za najbliższe atrakcje aż do ponad 100 USD za wycieczki do resortów. Tam często są opłaty wejściowe za konsumpcję, a więc transport, pobyt bez noclegu z jedzeniem i trunkami może wynieść w sumie około 300 USD za dwie osoby. Bardzo popularna i niedroga jest wycieczka z Thulusdhoo na widoczną w oddali Chicken Island. Za osobę 5 USD w jedną stronę + 5 USD opłaty wejściowej na wyspę. 30 USD za dwie osoby. Czas pobytu do ustalenia z przewoźnikiem. Można też zamówić sobie dzienne i nocne łowienie ryb, około 2 godzin, za 20-30 USD od osoby. Na Chicken Island są ładne plaże, płytkie laguny, małe rafy z niewielką ilością kolorowych rybek blisko brzegu i pomost. Na tym atrakcje się kończą, ale największą zaletą jest czysta woda i spokój, prawie bez turystów. Szczęściarze mogą być na wyspie sam (nie licząc obsługi pobierającej entrance fee) Na wyspie nie ma za dużo punktów gastronomicznych spełniających normy, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Cafe dla miejscowych nie zachęcają do wejścia, są jakby zakamuflowane, trudno rozeznać się w cenach i wyborze dań. To raczej jadłodajnie dla lokalnych, więc omijaliśmy je, chociaż w innych krajach w takich knajpkach są najtańsze i najsmaczniejsze potrawy. My stołowaliśmy się w hotelu (takie wyjście oferują prawie każde guesthousy), a także w nowo otwartym barze Toulouse, z sieci Salsa. Jedzenie przyzwoite i duży wybór potraw z różnych kuchni świata (włoska, azjatycka, tajska i hinduska). Widzieliśmy też pizzerię w jednym z hotelików. Sytuacja zmienia się tutaj bardzo szybko, w budowie jest kilka hotelików dwupiętrowych, które też pewnie otworzą restauracje. Ale dużego wyboru na razie nie ma. Na obiad trzeba wydać od 15-30 USD na dwie osoby. Domy miejscowych nie różnią się od tych na innych wyspach. Zacienione murami podwórka, domy z kawałków rafy otynkowane i pomalowane przeważnie na narodowe barwy (zielono-czerwone), kryte przeważnie blachą. Ulice to udeptany piasek, zamiatany z liści skrupulatnie przez kobiety. O ubiorach i religii nie wspominam, bo nie ma w tym zakresie różnicy na całych Malediwach. Religia obowiązująca to Islam, a kobiety na czarno od głowy po stopy nie pokazują nawet kawałka ciała i choćby kosmyka włosów. Głos muezzina budzi już o 5.08 rano i przez cały dzień przez megafony nawołuje kilkakrotnie do modlitwy. Mężczyźni przeważnie długimi godzinami bujają się na "jolie" i oczekują na wypłynięcie na ryby. Środkiem lokomocji jest przede wszystkim rower, ale sporo już widać skuterów i motorów. Jest też jedna taksówka. Opuszczamy wyspę wieczornym promem i udajemy się na pobliską Dhiffushi. To kolejna zagadka, jak tam będzie, bo każda wyspa zaskakuje. Thulusdhoo nie rozczarowuje, ale też nie zachwyca. Na całym obwodzie wyspy nie ma typowej laguny z rafami i mieliznami. Może tylko w okolicy wspomnianego cypelka. W strefie hoteli plaża jest mała, a przy przypływie nawet nie istnieje, a tzw. laguna to przystań dla łodzi motorowych. Wyspa jest w widocznej przebudowie. Może odrodzą się rafy, może pomysłowo zagospodarują wydartą Oceanowi przestrzeń? Ale to potrwa. Na pewno jednak niedługo otworzą się tam nowe hotele. Już są wykańczane ich wnętrza. Żegnamy Thulusdhoo i po godzinie powinniśmy dopłynąć promem na Dhiffushi.